02.12.2021
Po moim covidzie już nie ma śladu, choć izolacja jeszcze dwa dni potrwa. Zapisałam się na bieg z okazji Barbórki, który odbędzie się tuż po zakończeniu izolacji. Endrju nieco sceptycznie podchodzi do mojej decyzji wzięcia udziału w tym biegu, szczególnie że do pokonania jest trasa 10 km. I nie chodzi bynajmniej o zajmowanie miejsc na podium, tylko o sam fakt pokonania tak dużej ilości kilometrów tuż po chorobie. Wziełąm sobie jego ostrzeżenia pod uwagę i postanowiłam siebie wypróbować. Weszłam na bieżnię. Bieżnia niemal natychmiast zweryfikowała wszystkie moje plany. Spokorniałam. I to bardzo. Zadyszałam się okropnie. Kaszel mnie chwycił, że aż tchu nie mogłam złapać. Nogi okazały się być jak z waty - zupełnie bez sił. Zrozumiałam, że bieg barbórkowy muszę odpuścić. Covid sobie może i poszedł, ale zostawił spuściznę w postaci osłabionego organizmu. Jednak nie byłabym sobą, gdybym się do reszty poddała. Postanowiłam przejść na bieżni jedną godzinkę, niezależnie od tego, jaki będzie kilometraż. Do 30 minuty męczyłam się bardzo. Szłam powolutku, całkiem jak żółw. Kilka razy chciałam zrezygnować, tylko że wtedy jakiś cichy głosik się odzywał w mojej głowie: "Jeszcze nie teraz. Jeszcze trochę.". I po 30 minucie jakby stał się cud. Organizm chyba sobie przypomniał, o co w tym wszystkim chodzi. Mój krok zrobił się regularny, oddech się wyrównać i zaczęłam zasuwać niezłym marszem. Gdy zegar pokazał 1 godzinę, zeszłam tak, jak sobie obiecałam. Wynik okazał się całkiem niezły - ponad 5 km. Muszę przyznać, że jestem z siebie dumna. Dumna przede wszystkim ztego, że się nie poddałam. Na bieg barbórkowy na pewno nie pójdę, ale malutka piąteczka z rana będzie idealna jak na pierwszy pocovidowy bieg. Muszę się rozruszać na nowo, wejść w ten rytm. Bardzo dobrze zrobiłam, że poćwiczyłam dziś na bieżni. To mi uświadomiło, jaki jest stan mojego organizmu i w jakim jestem miejscu na tle innych biegaczy. Ta dzisiejsza decyzja o ćwiczeniach była strzałem w dziesiątkę.